Pewnie gdzies sie wplataly literowki, ale licze, ze korektor je wylapie, gdy juz kiedys ktos tak bardzo sie upomni o ksiazkowa publikacje moich wspomnien ;-)
Wakacje
Moje najwieksze zyczenie na 2020 sie spelnilo i mimo, ze zupelnie na to nie liczylam, to jednak udalo nam sie wyruszyc na wakacje do Polski. Odczekalismy otwarcie granic i pierwsze po-lockdownowe tygodnie, zeby ocenic sytuacje i mimo moich obaw (bo ja przeciez zawsze wole byc ostrozniejsza niz ustawa przewiduje) wyruszylismy w strone kraju nad Wisla. Zaopatrzeni oczywiscie w kilkanascie maseczek materialowych, paczke maseczek aptecznych i zel dezynfekujacy (w kazdej torbie, zeby zawsze byl pod reka!).
Dziwna troche to byla podroz, bo nagle na znajomej trasie wszystko przebiegalo jakos inaczej. Znajomy bar, gdzie zawsze sie zatrzymujemy teraz swiecil pustkami. Bufet ze sznyclami czesciowo zamkniety, a tamtejszy plac zabaw dla dzieci odgrodzony czerwona tasma byly smutnym widokiem. Tak na serio, juz pomijam to, ze nie zjedlismy sznycli. Jedlismy wiec grzecznie nasze kanapki na swiezym (moze byc swieze obok A2?) powietrzu, a najmlodszy podroznik siusial, jak powazny chlopak, do nocnika. Na kazdym przystanku!
W tym roku ominelismy tez ukochany Berlin i poszukalismy na nocleg hotelu na odludziu, kwadrans jazdy od autostrady. Musze przyznac, ze znalezlismy perelke i nasz hotel ‘Zur Rose’okazal sie faktycznie na odludziu, a i my bylismy tamtego dnia jedynymi goscmi. Chociaz budynek hotelu ‘Do Rozy”’dni swojej chwaly przezywal prawdopodobnie gdzies miedzy 1975 a 1985 i byl zapewne wowczas glownym centrum weselno-komunijnym, teraz jednak nadal ujmowal nas swoim urokiem. Czysty pokoj, posciel w kwiatki (jeden zestaw ekstra dla C.) i piejace koguty za oknem. No i woda pod prysznicem trzymajaca nas napieciu: czy poleci w koncu ciepla. Brzmi, jak poczatek wakacji i przypomnialy mi sie wycieczki klasowe w latach 90tych.
Drugiego dnia dojechalismy spokojnie na ukochane Mazury, gdzie od razu uderzyly mnie znajome zapachy. Ogrodka, wody z jeziora i nalesnikow Basi Neszki. Czyli wszystko sie zgadzalo. Chociaz nadal troche dziwnie, bo niewiadomo, jak sie przytulic do siebie. Czy tylko podac sobie reke (albo lokiec).
Kolejne dwa tygodnie uplynely nam na wzglednej sielance. Moze tez perspektywa inna niz kiedys, bo od kiedy dzieci zaczynaja przesypiac noce i nie trzeba co chwile zmieniac pieluch, to juz wydaje sie ogromnym luksusem. Mozna sobie na przyklad wieczorem poogladac razem Netflixa i otworzyc chipsy (choc to ostatnie akurat nikomu na dobre nie wychodzi) i znow poczuc sie jak dorosly, a nie tylko jak zmeczony-dorosly.
Dzieci bawili sie calkiem przyzwoicie. Trzeba troche chwaly oddac mojej szwagierce, ktora organizowala calej trojce kaciki malarskie, malowanie kreda, strzyzenie wlosow, wspolne mycie ogorkow i inne atrakcje.
Mimo obaw doroslych, dzieci dogadywaly sie calkiem przyzwoicie. Po dwoch dniach byl co prawda maly kryzys, bo ten maly pol-belgijski kuzyn byl przeciez tak zachwycony wszystkim, ze biegal co 30 sekund od zjezdzalni do trampoliny, zaraz potem do dmuchanego zamku, znow do trampoliny i co chwila wolal: Kom mee! Kom mee! (Chodz tu chodz tu!). Tego tempa nie wytrzymuja dorosli, a co dopiero dzielny pieciolatek i trzylatka. Po kilku dniach jednak zagoscil wzgledny spokoj i gdy maly pol-belgijski kuzyn zrozumial, ze jeszcze troche zostanie na wakacjach, ze nie musi wiec caly czas okupowac trampoliny I z placzem nie dawac sie z niej wyciagac. Zwolnil troche obroty i dalo sie spokojniej pobawic. W ogole, widok tej calej najmlodszej trojki np. w jednej malej wannie, gdzie malowali wszystko kredkami wodnymi (dobrze, ze Babcia nie widziala) –byl bezcenny.
Najmlodszy kuzyn doskonale w ogole rozumial, co sie do niego mowi po polsku. Nie zawsze sluchal, ale to inna sprawa. Nauka jezyka dzialala tez w druga strone, bo po kilku dniach wszyscy wiedzieli, co znaczy open maki albo handi wasi. A tyle bylo obaw, jak sie dogadaja. Wugi, ciocia, Wojciu i Lelenka maja po tych wakacjach w sercu Kacperka specjalne miejsce.
Ostatnie dwa dni wakacji spedzilismy w Warszawie, co tez zakrawalo na podroz sentymentalna, bo nie bylo mnie w Domu Rodzinnym ponad dwa lata. Obylo sie bez wycieczek metrem (a szkoda), ale spacerowalismy z Kacperkiem wokol bloku. Nie wiem, czy cokolwiek zapamieta z tego, ale ja bylam ogromnie szczesliwa, ze moglam mu to wszystko pokazac.
Po dwoch tygodniach wrocilismy do domu, z mala przerwa na nocleg w Magdeburgu. Jak zwykle, zapakowani bylismy ‘pod kokardke’’. Bo przeciez w Belgii nie ma nalewek, dzemow ani miodu… Dwa dni zajelo nam wypakowywanie sie.
I tak na koniec … chcialabym ominac sentymentalne przemyslenia, bo internet i tak kipi od uczniow P.Coelho i ich madrosci. Trudno mi jednak jakos temat ominac zupenie, bo taka prawda, ze te wiosenne miesiace w domowej kwarantannie i perspektywa braku fizycznego kontaktu z najblizszymi, wywarly na mnie duze wrazenie. Moze dlatego tegoroczny pobyt w Polsce docenilam jeszcze bardziej. Fakt, ze moglam sie przytulic do mamy i taty (tak porzadnie to dopiero po dwoch tygodniach, zeby nie bylo), ze Casper mogl pobawic sie z kuzynostwem. Nagle nawet zwykle wyjazdy do wiejskiej Biedronki okazaly sie swietem (moze dlatego, ze wychodzilysmy same ze szwagierka, a dzieci z tatusiami zostawaly…).
I jakos bardziej niz w poprzednich latach uswiadomilam sobie, ze bardzo tesknie do Polski. Ale tak naprawde, tesknie. Mysle, ze to jakas kara dla mnie, za wysmiewanie Mickiewicza w czasach szkolnych (Jak teskni, to czego nie wraca?) I chociaz dobrze mi w Belgii, wiem tez, co mi ten kraj dal i, poki co, zdaję sie tutaj zapuszczac korzenie, to serce nadal bije mi nieco szybciej po prawej stronie Odry. I niewazne, czy spaceruje warminskim lasem albo po prostu chodze po warszawskim Ursynowie. Wiem tez, ze moje coroczne terroryzowanie belgijskiej rodziny meza ‘”zupa z burakow”’ i ciastem z tymi malymi kuleczkami makiem jest po prostu proba przetrawienia tej tesknoty.
I chyba raz na jakis czas trzeba po prostu to glosno moc powiedziec. Inaczej jeszcze zaczne pisac sonety. A talent Miciewicza jednak nie mam…