Wdziecznosc
Gdybym miala wymienic kilka rzeczy, na ktore brakuje mi czasu (a na ktore mam ochote), to poza wizyta u kosmetyczki i weekendowym wypadem do Niemiec (najlepiej nad Mozele), byloby to pisanie bloga. Lubie (lubilam?) pisac, nawet, gdy nie dzialo sie wiele. Ale teraz, jak wiecie, dzialo sie wiele, wiec nie bylo czasu pisac. Ale probuje. Niech i beda trzy wpisy rocznie, to jednak zawsze bedzie do czego wracac.
Jesienia nasze zycie znow wywrocilo sie do gory nogami, a to za sprawa pewnego dzidiusia, ktory dolaczyl do nas w pewna pazdziernikowa noc.
Sterrenkijker – to po niderlandzku patrzący w gwiazdy. Wdzieczne okreslenie , kiedy dziecko ulozone jest twarzyczkowo w brzuchu mamy.
Podobnie, jak starszy brat, tak samo i ten dzidzius nie bardzo chcial wyjsc, ale z pomoca lekarzy udalo sie jednak sprowadzic go na swiat. A raczej Ją. Dziewczynke, o pachnacym imieniu.
Pierwsze dwa tygodnie przeczolgaly nas mocno. Przez zakazenie, ktore wdalo mi sie w przedramie, najedlismy sie wszyscy bardzo duzo strachu. W pewnym momencie bardzo, bardzo duzo. Ale jak to bywa ze zlymi wspomnieniami, zostaja one gdzies za nami. I nie bardzo mam ochote juz do nich wracac. Frytek zdal egzamin z pielegnarstwa na 5+. Jak i z reszta cala rodzina, ktora nam pomagala w tym okresie. A ja na wiele rzeczy zaczelam faktycznie patrzec inaczej i swietem bylo to, gdy po miesiacu po raz wreszcie moglam samodzielnie, wzglednie bez bolu, przewinac to malenstwo o chudych nozkach. Taki moj sukces.
No i jesienia przyleciala Babcia. BABCIA! Byly pannesniki (pannenkoek i nalesniki), drozdzowki z makiem i szarlotka. Swieto dla wszystkich i dla Kacperka, ktory siedzial w domu ze wgledu na ferie jesienne (tak tak, znow ferie). No i swieto dla mnie, bo wreszcie moglam miec u siebie swoja Mamusie. Chociaz nawet nie bylo, kiedy porozmawiac, to bylo mi dobrze, ze po prostu Byla. Nawet wytrzymala, choc nie ukrywajmy, ze wnusio testowal granice babcinej wytrzymalosci. Ale lata pracy z dziecmi robia swoja i babcia okazala sie godnym przeciwnikiem.
A potem? Potem przyszly Swieta, takie wyjatkowo cieple i rodzinne w tym roku. Moze dlatego, ze mniej sie spinalismy i nie mielismy zadnych oczekiwan. Wigilia u nas. Barszczyk byl z kartonu, pierogi przywiozla szwagierka zdobyczne z polskiego sklepu. Tylko sledzia kazali mi robic. Dzieci nawet daly poswietowac, choc jedno akurat po ospie, a drugie zaraz przed. 25ego grudnia swietowalismy w wiekszym gronie u cioci Ineke (prawie jak dawniej) po uprzednim wlozeniu sobie patyczkow do nosa (tzn. po zrobieniu testu na covid). Tak, jakby nie zmienilo sie nic. Cieplo, glosno Razem.
Sylwestra spedzilismy z ciocia Lut, spokojnie, przy wspolnej kolacji. O 22 juz nie moglam sie doczekac polnocy i poszlam spac razem z dziecmi. Nowy Rok przyszedl przeciez i tak. I chociaz dobrze nam tutaj, to po cichu marzymy, zeby pokazac dzieciom, jak swietuje sie w Polsce. To jednak zupelnie inny wymiar magii swiat.
Poza tym kluseczka rosnie. Napierw szlo jej to troche za wolno, ale teraz dzielnie nadrabia. Z kazdym dniem coraz bardziej przypomina swojego tate (choc za kazdym razem mysle, ze bardziej sie nie da).
Moje zycie jest dosyc proste. Ugotuje (czasem), posprzatam, zmienie kilka pieluch, nakarmie, odbiore C. z przedszkola i o 20stej lezymy juz we trojke w duzym lozku czytajac bajki. I chociaz zmeczenie nie pozwala mi na nic innego, to w tej prostocie odnajduje szczęście. I chyba nigdy w zyciu nie mialam, az tak silnego uczucia, jak obecneie zeby jednak moc powiedziec: Teraz to dopiero żyję!
****
- Mama, ik wil siroop!
- Synek, ten syrop to nie soczek, to jest syrop na g o r ą c z k ę!
(C. wyciąga ręce przed siebie i pyta)
- Links od rechts (Lewa czy prawa) ?
.....
- Gorączkę. Nie rączkę.