Dwa lata temu
Obeszlo sie tym razem bez sentymentalnego wpisu na urodziny Malego Czlowieka. Moze dlatego, ze akurat w przeddzien jego drugich urodzin (prawdziwa) grypa zwalila go z nog. A dwa dni pozniej jego tate. W pewnym momencie bylo nam juz nie do smiechu, bo ten zawsze zadowolony (i glodny) Mlody Czlowieczek przestal nam jesc i pic. Nie mowie juz warzywach, czy nawet kanapkach ulubionym salami. Nawet frytki (poszlam specjalnie do smazalni frytek, bo przeciez tuz obok apteki) czy „mm pitta!” nie spotkaly sie z entuzjazmem. Nawet melk tez nie. Po ciezkim tygodniu jednak wszystko zaczelo wracac do normy. Spodnie troche luzniej na nim wisza i nogi (jak to u Belgow) jakies zrobily mu sie jeszcze dluzsze. No i wrocil apetyt. Na „jablkowa skarpetke” (Appel-sok) i na serek kozi na kanapce. Po czym wiem, ze na serek kozi? Bo gdy otworzylam lodowke i zapytalam Malego Czlowieka, co chce jesc, to ten zaczal radosnie meczec ‘meee meee’. Moze chorowanie juz za nami? Taka mam nadzieje. Mam wrazenie, ze ten tydzien w domu troche jednak dobrze zrobil moim chlopakom. Po dwoch dniach wolnego ja musialam juz isc do pracy, wiec chlopaki zostali razem. I mam wrazenie, ze Tata Frytek wszedl na kolejny poziom uwielbienia w oczach syna. Teraz, jak zle, to nie zawsze mama jest potrzebna zeby sie przytulic. A gdy klade Kacperka sama spac, to slysze lekka pretensje w jego glosie Papa weg (nl. Taty nie ma).
Co do innych chorob...Nieprzyjemna atmosfera paniki wisi jednak w powietrzu w zwiazku z innymi chorobami. Strach otworzyc internet. Moze wynika to troche z podejscia? Jedni sie nie przejmuja, inni przejmuja sie bardziej. Poki co, ja pracuje (dzis wyjatkowo z domu) i zastnawiam sie, czy doczlapie sie do stalego kontraktu po kilknastu miesiacach na tzw „czasowkach”. Zeby nie bylo, ze na Zachodzie tylko tak latwo i obok mandarynek na drzewach rosna stale kontrakty. Ja sie w ogole chyba lubie martwic.
Ale o czyms optymistycznym. Po dwoch latach susz i niskiego poziomu wod gruntowych, wreszcie spadlo w ostatnich tygodniach tyle deszczu, ze poziom sie uzupelnil. To calkiem dobrze. Uwazny czytelnik jednak sie domysli, ze oznacza to ostatnie tygodnie pelne deszczu i kilka weekendow siedzilismy w czterech scianach, ze wzgledu na szalejace (oczywiscie co weekend) wichury i sztormy.
Ciesze sie ogromnie, ze mamy ogrodek. Mozna wtedy zalozyc koki (tak Casper nazywa ‘kaloszki’) i isc sprawdzic, czy deszcz pada pak pak pak (tzn. kap kap kap). Nawet znalazlam nam stol i krzesla ogrodowe z drugiej reki, ktore moj malzonek nawet entuzjastycznie przywiozl. Jest wiec wizja tego, zeby za jakis czas moc siadac w ogrodku i pic razem kawe. Moze nawet kiedys z goscmi, jak zechca przyjechac. I moze do tego czasu naprawimy taras, bo ten zostal rozebrany w poszukiwaniu hydraulicznej usterki. Juz nawet nie bede pisac, co znalezlismy,bo nie chcecie wiedziec ;-)
W tym ogrodku mozna sie tez bawic w chowanego, niezaleznie od pogody. Kacperek jest mistrzem gry w chowanego. Tata go nauczyl (wiadomo). Zasada jest taka ze Casper (troche tylko) zaslania sobie otwarte oczy (zeby widziec przeciez, gdzie ta mama sie chowa) i liczy „een bejbi tien” (co mozna przetlumaczyc jako: jeden, bejbi, dziesiec). Zazwyczaj tez szybko znajduje tych schowanych. Wiadomo, talent.
W kwestii spania ponosimy kleske. Tzn. Wedle madrych poradnikow dla mlodych rodzicow. Casper spi z nami. O ile jeszcze w ciagu dnia zdrzemnie sie u siebie sam, to na wieczor nawet nie chce mi sie podejmowac walki. Przynioslam juz wiec dziecieca koldre w clownem Bumba do duzego lozka, zeby chociaz ograniczyc walki o koldre. Ale, tak prawde mowiac, to calkiem mi sie to podoba, ze zawsze jest sie do kogo przytulic.
Ale ja tu zaczelam o urodzinach. Nie myslcie zesmy nie swietowali wcale. Opatrznosc (a raczej rozklad dyzurow tesciowej) podsunela nam pomysl, ze impreze przesunac o tydzien wczesniej. Kacperkowi nie mowilismy nic, bo madralinski, duzo rozumie i jak mu sie powie, ze przydzodzi Trien (Katrien) albo oma i opa z pieskiem, to nie bardzo chce spac, w oczekiwaniu, ze goscie zaraz przyjda.
Troche sie dziwil tylko rano, ze wieszam jakis pompon na zyrandolu, ale uznal widac, ze to normalna sprawa, bo zaraz zaczal mi przynosic swoje zabawki, zebym je tez powiesila. Np. hak od auta duplo. Tez musialam powiesic, oczywiscie.
Tak wiec wyspany, zadowolony, troche zbuntowany (Mama zalozyla mu koszule! Z guzikami! Najgorzej!) mocno sie zdziwil, gdy nagle zaczeli wchodzic goscie i to wszyscy ci, ktorych lubi. Ta-tuut (tante Lut) i inne ciocie i wujkowie, i oma i opa, i piesek. Potem byl tort i o ile dmuchnie swieczki nawet poszlo niezle, to za zadne skarby nie chcial zalozyc urodziniowej korony z papieru (taki niderlandzki zwyczaj). Synek Mamusi. Pomyslalam.
W Belgii, co ciekawe, otwiera sie prezenty przy gosciach. Wlasciwie tak nawet wypada zrobic, zeby okazac wystarczajace zainteresowanie i wdziecznosc za otrzymany prezent. Przyjemnie bylo patrzec, ze Casper cieszyl sie absolutnie wszystkim i tylko wolal :‘Ooo wow!’ nawet jak nie wiedzial, co to za prezent. Tylko roweru sie bal J (Tak, wszyscy poszaleli). Plecaka (sama kupilam) tez sie boi (zakladac). Najwieksza wygrana okazal sie jednak prezent od Babci i Dziadka, ktorzy wykazali sie chyba duza cierpliwoscia, zeby stac w kolejce Poczty Polskiej by wyslac POCIAG NA BATERIE! Ciuu ciuu train byl puszczany tak czesto, ze mama musiala zarzadzic przerwy dla pociagu. Bo przeciez wiadomo, ze pociag czasami tez musi isc spac, na godzine, dwie lub caly dzien.
Dwa lata.
Pierwsze urodziny przezywalam jakos bardziej sentymentalnie. Teraz chyba nawet nie mialam czasu sie zastanowic, gdzie zlecial ten rok... A zlecial na kupnie domu i dlugiej przeprowadzce. Na sprawdzaniu uszu i wizytach w przychodni dzieciecej. Ale ten rok tez minal na wakacjach u dziadkow, na ogladaniu Bumby, na pierwszych slowkach i pierwszych krokach.
I na tym na dzisiaj koncze, bo chyba trzeba sie do kogos przytulic.